wtorek, 29 grudnia 2015

Na motocyklu

Nauczenie się jeździć na motocyklu zajęło mi sześć godzin. A. podarowała mi swoją chińską podróbkę niby-Toyoty 125 cm, a C. nauczył postawy i zmiany biegów. Powiedział też "ten który Cię zabije to ten którego nie zobaczysz", co na tyle mnie przestraszyło, że zaczęłam naprawdę serio podchodzić do rozglądania przed włączeniem się do ruchu. Motocykl był wyzwoleniem z zamkniętej klatki domu. Kask który zakrywał mi twarz, męski szalwar kamiz, buty "niezachodnie" i również prezent od mojej motocyklowej siostry A. - szkurzana kurtka, były moim uwalniającym przebraniem. Generalnie dawałam radę udawać faceta - do pewnego stopnia. A przede wszystkim - kto spodziewałby się zagranicznej kobiety na motocyklu niezdarnie piłującej biegi? Motocyklista ze mnie początkujący, ale muszę przyznać, że jak na osobę która w swojej piątej godzinie jazdy wyjechała na wycieczkę po za Kabul - miasto o szalonym ruchu samochodowym, tragicznej nawierzchni i wojskowych check-pointach, to jest ok.

Motocykle są super. Nie mogę uwierzyć, że mam mój własny - czekający na mnie w domu w Afganistanie.

Dziś, jestem po za Kabulem. Dziś jestem w Polsce i Afganistan oddala się odrobinę pozwalając wyjść po za uczucie zaciśniętego żołądka i przynaglenia. I nagle okazuje się, że miałam tam cudne przygody i że każdą z moich historii można obrócić w żart. To takie przyjemne uczucie. Prawie nostalgiczne. Z tym, że ja tam wracam. I w tym nie ma nic z nostalgii, a jest po prostu życie.


wtorek, 22 września 2015

środa, 9 września 2015

Powrót do domu

Do mojego domu w Kabulu.

Samolot zatacza koła nad górami w kolorze kurzu. Zniża lot na oceanem kontenerów i bazą wojskową. Góra telewizyjna z przyklejonymi do zboczy glnianymi slumsami rysuje linię nieba. Dotykamy kołami ziemi. Airbus hamuje na krótkim pasie.
- Hej Mustafa - dzwonię do mojego kierowcy - właśnie przechodzę przez bramki, jesteś na parkingu?
- Tak, czekam. Dobrze Cię słyszeć Aleks - odpowiada młody głos. Zawsze kiedy mówi po angielsku wchodzi na wyższe tony niż w Pashto i brzmi prawie damsko.
Poprawiam butelkę w kieszeni płaszcza. Tym razem to rum w plastikowej butelce. Dwie dobre whiskey lecą w bagażu nadanym. Do Afganistanu można wwieść dwie butelki alkoholu. Nie "dwa litry", dwie butelki. Więc ten rum to tak - zabiorą? Albo nie zabiorą? Nie zabrali.

Wychodzą z terminalu. Jeden z wojskowych podchodzi bardzo blisko prawie krzycząc - Long time no see! - to taki trik, żeby mnie zawstydzić i zaangażować w rozmowę. Nie mrugam powieką, nie ruszam jedym mięśniem twarzy, mijam go. Słyszę salwę śmiechu - jego koledzy go wyśmiewają jak to go olałam. Mała satysfakcją uśmiecha się w sercu. Niektórzy regaują na takie rzeczy agresją. Ja nie reaguję. Agresja nie działa - przeszłam ten etap. Ignorowanie działa bardzo, bo koledzy wyśmieją go bardziej bezlitośnie niż to co ja mogłabym mu powiedzieć.  Poświęcam na to kilka sekund a potem zapominam. Jedna z tych rzeczy.

Parking. Jedziemy przez miasto Mustafa pyta co u mojej rodziny - dobrze. Co u jego rodziny - dobrze. Jak bezpieczeństwo? A, dobrze. W sensie - dobrze, jak na Kabul. Był może jeden wybuch dziennie.

Piękna pogoda. Cudownie. Kabul jesienią to najpiękniejsze miejsce na ziemi.

Chłopcy w niebieskich szkolnych koszulach grają w piłkę na ulicy. Sklepikarz chowa się w cieniu. Warsztat samochodowy przyjmuje nowe zlecenie. Drzewa. Drzewa urosły tyle przez te 4 lata. Zielony cień.

Powietrze przesiąknięte jest kurzem. Uliczni sprzedawcy mają na straganach flagi - nie tylko Afgańskie, ale też tą, kótrą powieszą 9 września aby pamiętać o śmiercy Masouda. Ich bohatera. Bohatera Tadżyków. Postaci której ciężko nie lubić jak sie o nim słyszy i patrzy na jego zamyślone oblicze spoglądające z murów Kabulu, aż do momentu kiedy przypominasz sobie, że to jeden z nich wszystkich. Komandor. Dowódca. Warlord.

Witam w domu moich współlokatorów. Czemu ja w ogóle wyjechałam? Przecież tu jest super.

Budzę się o piątej rano. Słońce wstając oświetla góry.

Dzięki Ci Boże, że mogłam otworzyć oczy w najpiękniejszym z miejc, w najpiękniejszym ze światów.

Muezin modli się na powitanie dnia. Winorośle oplatają drut kolczasty.

Dobrze być w domu.

niedziela, 30 sierpnia 2015

A kiedy to ja zadam to pytanie

Kiedy zaczynałam moją obecną pracę miałam 26 lat. Wiek wciąż był "problemem" bo jako młoda kobieta musiałam sobie zapracować na szacunek. Gdybym była mężczyzną z siwymi włosami i brodą  szacunek byłby w pakiecie. No cóż. Ja wtedy wyglądałam jak zaprzeczenie kogoś takiego. Szacunek nie przyszedł więc sam. Zaczęło się od pytań starszych i bardziej konserwatywnych wykładowców mojej uczelni, moich kolegów z pracy, o to czy mam dzieci. Dzieci nie mam, a Pan? A Ty? Szok. Nie zapomnę jak wykładowca nauk o zwierzętach prawie krzyknął - no jasne że mam. Prawie jakbym podważała jego męskość. A z drugiej strony mi się wydaje, że to jest po prostu pytanie tak bardzo skierowane do kobiety, że on nie był przygotowany, żeby na nie - wszak dość intymne, rodzinne itd. - odpowiadać. W kraju gdzie obsesja posiadania syna jest kosmiczna, a wartość kobiety mierzy się w dzieciach, to odbicie pytania było co najmniej kulturowym faux pas. Z tym, że dokładnie taki był zamiar, bo gdybym miała grać według ich reguł gry to w mojej pracy nie było by na mnie miejsca. Jak i na żadną inną z moich koleżanek.  

sobota, 15 sierpnia 2015

Afganistan zmienia

Moja reakcja na to, że w mieszkaniu w którym pomieszkuje kiedy jestem chwilowo w Polsce, są karaluchy?

TAKIE MAŁE? A, SPOKO.

Serio?

Serio????

Serio???!!!!

wtorek, 11 sierpnia 2015

Brama i tajemnica

Pewnego razu, kiedy wracałam z pracy był taki korek, że poprosiłam mojego kierowcę, żeby pojechał zboczem Góry Telewizyjnej, przez coś co można nazwać slumsem, żeby nie utknąć. Utknęliśmy i tak.

W każdym razie wtedy zrobiłam to zdjęcie. Potrzebuję Afgańczyka, żeby mi rozszyfrował tą kaligrafię nad nadprożem. A teraz to wciąż tajemnica.




niedziela, 9 sierpnia 2015

O poszanowaniu życia w Afganistanie

Gul Jan nosi burkę kiedy idzie do pracy. Otwieram jej bramę naszego domu i wpada swoim enegricznym krokiem. Wiem, że to ona mimo, że przecież kiedy patrzę przez lustro, które mówi nam kto przychodzi, to widzę niebieską burkę i nic więcej - trochę się nauczyłam rozpoznawiać "moją" Gul Jan. Gul Jan u nas sprząta. To znaczy: sprząta, prasuje i pierze, oraz wcina czekoladki i przesypia całe dnie w łóżkach domowników. Gul Jan jest instytucją - nikt nigdy jej nie zwolni za spanie czy podjadanie, nikt jej nawet nic nie powie. Bo po co? Jest ok tak jak jest. A z resztą - po co ją stresować? Jest jednyną osobą w rodznie która pracuje: utrzymuje brata, domu, jego dzieci. Sama - co niezwykłe w Kabulu - nie wyszła nigdy za mąż. Gul Jan jest inna, jest i już. 
Gul Jan używa mojego kremu nawilżającego. Najpierw się wkurzałam, a potem kupiłam sobie drugi słoiczek - i tak stoją dwa: ona ma swój, ja swój. I co? No, ok nie sobie położy go na twarz, poczuje się fajnie ze sobą. 
Raz wpadła do mojego pokoju z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy i papierkiem po czekoladce w ręku. - Aleksandra, czy to jest haram? Czy to ma alkohol? - przerazona krzyczy, bo jako dobra muzułmanka nie może mieć kontaktu z alkoholem. No tak - to były przywiezione z poza Afganistanu czekoladki, które zostały w salonie. Czytam skład. Niech ten grzech będzie na mnie - Nie, Gul Jan nie ma. - Chyba mi nie uwierzyła. 
Ona uwielbia zwierzęta. Kiedy mieliśmy naszego pierwszego psa - Porkchop, Gul Jan prasowała na podłodze z Porchop przyklejoną do niej. Karmiła kotke która była w ciąży. Ucieszyla się z drugiego psa. A kiedy tamte wszystkie zwierzaki wyjechały do Europy ucieszyła się najpierw z kurczaków, a potem dwóch kolejnych psów. Gul Jan jest zaprzeczeniem stereotypowego Afgańczyka, który rzuca w psa kamieniem. Ma 6 kotów w domu. 
Kiedyś chciałam zabić oso-szerszenia który wpadł do nas do domu. Gul Jan skarciła mnie, mówiąc w Dari o szacunku do życia, o tym, że to żyjące stworzenie, a potem złapała go pod szklankę na papier i wyniosła. Uśmiechnęła się patrząc jak odlatuje. Uśmiechnęła się widząc jedno uratowane życie, które w tym mieście nie zostało starte w proch. Jak to dobrze.

sobota, 8 sierpnia 2015

Czarny piątek.

Napisałam tą notatkę - dlaczgo Afganistan. I teraz tak myślę - jakie to głupie. Znajoma napisała na facebooku - nie jesteś odważny, bo udało ci się przetrwać, jesteś odważny jeśli wiesz, że to mogłeś być ty.
Ja nie wiem czy jest w tym jakaś odwaga. Zawsze wszyscy myślą, że to nie będą oni. Nie dzisiaj. Nie oni. Nie ja. Tylko tak da się żyć.
Pamiętam, bo bałam się, że to będę ja. Tak żyć się nie da.
Dzisiaj - ponad 40 ofiar śmiertelnych, setki rannych. Jeśli dobrze czytam newsy to wciąż trwa samobóczy atak. Dziś - wybuchy. Nie widziałam takiego krateru po bombie w innym kontekście niż bomardowania z WWII.
Takiego piątku Afganistan nie miał od kiedy tam mieszkam. Dziś mam szczęście. Dziś nie jestem w Kabulu.


czwartek, 6 sierpnia 2015

Dlaczego Afganistan?

Jeździłam konno ze Strażakiem. Dopiero co się poznaliśmy. Zapytał mnie o to dlaczego Afganistan. Polubiłam go i chciałam dać prawdziwą odpowiedź. Tylko, że odpowiedź sprzed czterech lat nie jest już aktualna. To, że chciałam coś przeżyć, chciałam się sprawdzić, chciałam się czego nauczyć, a przede wszystkim chciałam czegoś "innego", bo "normalne życie" było dla mnie czymś nie do pociągnięcia. Zwłaszcza, że wyobrażenie tego normalnego życia nie było dla mnie wtedy różowe. Wydawało mi się, że będę musiała harować na stażu za pół darmo i liczyć swoją wartość wedle tego co konsumpcyjne społeczeństwo uznaje za wartościowe. Nie. Pomyślałam, że to obejdę. No i obeszłam. Harowałam na praktyce nie tylko za pół darmo, ale i bez ogrzewania przy - 20. Musiałam zmierzyć się z niedoskonałościami mojego angielskiego i nieśmiałością. Byciem napastowaną. Byciem w kulturze w której bycie kobietą jest ciężkie. Bardzo dużo się nauczyłam. Brałam każdą szansę w której mogłam rozwinąć się zawodowo. Bardzo dużo pracowałam. Dużo podróżowałam. Dzięki pracy w Afganistanie mam ulubioną restaurację na dachach Stambułu, preferowany co-working space w Dubaju, sushi w małym holenderskim mieście. Przyjaciół i znajomych, o których wielkich sercach i życiorysach można by książki pisać - z którymi po prostu fajnie pogadać wieczorem. Team - moich chłopaków z pracy, którzy w ramach szacunku mówią do mnie Miss Aleks, albo Dear Aleks. Więc czemu Afganistan dzisiaj? Bo to życie oferuje tyle ciekawych doświadczeń. Tyle niesamowitych możliwości. Również możliwości zrobienia czegoś naprawdę użytecznego. Bo ja naprawdę wierzę w moją pracę. I bywa bardzo ciężko, ale przynajmniej wiem, że mogę powiedzieć, że bywało naprawdę ok. 

czwartek, 30 lipca 2015

Nowa radość życia

Bywa rożnie, ale świat jest piękny.

Na zdjęciu to wcale nie Afghanistan, a nasza Polska właśnie. Poszliśmy w góry na kilka dni - było super. Świetnie jest robić rzeczy. Robić więcej niż tylko praca - choćby praca była najciekawsza. Super jest się ruszać. Pisałam już o tym jak kiepsko jest, jeżeli nie używa się swojego ciała do sportu i ruchu - w tym roku i w podróży, i w Polsce, i w Afganistanie nie popełniłam tego błędu. A widoki? Widoki super :)

niedziela, 19 lipca 2015

Motocykle i Kabul

Tydzień temu nie umiałam jeździć na motocyklu. Czy dzisiaj umiem? Umiem podstawy na tyle żeby, ubrana po męsku, dojechać razem z przyjaciółmi 40 km po za Kabul i wrócić. Po drodze zrobiłam to zdjęcie:


Tak, wiem że to jest szaleństwo. Ale wiem, że to również jest wolność i piękno. Słodycz płynąca w żyłach. Dawno nie czułam się tak żywa. Tak szczęśliwa. 

czwartek, 2 lipca 2015

Warszawa - Kabul

Z krótką wizytą w Warszawie.

Kiedyś - dziś wydaje się, tak dawno temu - Warszawa była moim miastem. Oddychałam jej powietrzem, żyłam jej rytmem. Oczywiście, zawsze było wiele Warszaw i do wielu z nich nie miałam dostępu, ale był czas że mogłam powiedzieć, że znam to miasto po swojemu.
Pamiętam świty w Warszawie przy akompaniamencie pierwszych sobotnich tramwajów, kiedy po przetańczonej nocy szłam na południe, wzdłuż Marszałkowskiej, zmierzając do domu. Pamiętam Nowy Świat, który traktowałam jak swój "salon" czy może raczej "duży pokój". Nowy Świat był moim living roomem, kiedy studiowałam na Krakowskim i na Żurawiej i musiałam przebiegać tą odległość trzy-cztery razy dziennie. Był też siłownią, bo studiując na dwóch kierunkach musiałam biegać zaskakująco szybko.

Na pierwszym roku studiów zrobiłam kurs przewodników po Warszawie i jakimś cudem zdałam egzamin. Oprowadzałam zagranicznych turystów po Łazienkach. Nawet nie wpisuje juz tego w CV.

Czy to znaczy, że Warszawa przestała być ważna? Zdecydowanie nie. To zawsze będzie moje rodzinne miasto. Ale stała się obca. Kiedy jestem w Warszawie, nigdzie - w głębi serca -nie przynależe. Nie rozpoznaję jej jak starej znajomej.

Z resztą - prawda jest taka, że słoneczne i upalne dni jak dzisiejszy, nie pasują Warszawie. Warszawa jest miastem jesieni. Lato nie pasuje do jej faktury.

Kabul natomiast jest miastem lata. Słońca jasnego i palącego. Być może po raz pierwszy tak naprawdę nie wiem gdzie jest mój dom. Jestem wdzięczna za to uczucie. To rodzaj samotnej wolności do której tak dążyłam kiedy byłam młodsza.


sobota, 13 czerwca 2015

Najlepszy dzień w Afganistanie

Aż ciężko w to uwieżyć, ale przeżyłam idealny dzień w Kabulu. Zapamiętam go wyraźnie. Ciepłe światło, kurz. Ha. Moja pierwsza dłuższa wycieczka motocyklowa. Zapach spalin. Szalik na twarzy, żeby jechać jako "Afganka" trzymając się mojego znajomego, na jego motocyklu. Prędkość na Darulaman Road. Jechaliśmy całą grupą, inny znajomy złapał gumę. Zatrzymaliśmy się u ulicznego mechanika, który z prędkością światła zmienił mu dentkę. Pojechaliśmy do tego NGOsa, który organizuje piątkowe lunche w ogrodzie. Jeździłam konno. A potem pojechaliśmy na motocyklach w góry. Grupa się rozdziliła i nie było zasięgu więc wylądowaliśliśmy na końcu drogi, nad rwącym strumieniem. Grupy młodych Afgańczyków na dywanach cieszyły się piknikami. Potem ktoś zaczął strzelać. Oczywiście się wystraszyłam. A potem ktoś zaczął strzelać dosłownie 20 metrów od nas. Dla zabawy. Celowali w górską grań. Wracaliśmy cali szczęśliwi. Rozchlapywaliśmy kołami górskie strumienie. Mieliśmy nawet wypadek i oboje wylądowaliśmy w wodzie. Na szczęście nic się nam nie stało. Było pięknie. Górskie powietrze. Godzina dogi od Kabulu, a znaleźliśmy się w miejscu z krystalicznie czystą wodą i powietrzem słodkim do oddychania.

Ah. 

sobota, 30 maja 2015

Kabul z siodła

1.

Tym razem zatrzymałam się w Dubaju na tydzień. Wynajęłam pokój w moim ulubionym hotelu. Pokój który tak naprawdę jest małym mieszkankiem - te są moim ulubionym odkryciem ostatnich kilku lat: skoro sama sobie gotujesz, a nie jesz na mieście, oszczędzasz. Czekałam na wizę do Afganistanu. To był miły tydzień. Trochę zakupów, dużo chodzenia - wciąż jeszcze dało się wytrzymać w pełnym słońcu. Znalazłam świetne studio jogi przy JBR/Marina i ćwiczyłam tam trzy razy. Instruktorka była szczerze zadziwiona, że mimo, że ja tylko na tydzień, to zdecydowałam się przyjść. W ten właśnie sposób zaczęłam moją intensywną przygodę z ruchem - cel: nie zrobić sobie tej samej krzywdy co w ciągu wcześniejszych trzech lat. Żeby było jasne: nie mam opóźnionej obsesji na fitness. Ja tylko doświadczyłam na własnej skórze jak destruktywne jest siedzący tryb zycia w wesji ekstremalnej, kiedy czujesz się bohaterem narodowy, bo zrobiłeś 1000 kroków dzienie: expacki lfestyle, gdzie wszędzie jesteś podwożony i dowożony, bo chodzenie jest niebezpieczne. Także, mając to na uwadze codzienny ruch stał się moim nowy "nawykiem". Teraz, półtora miesiąca poźniej, kiedy siedzę przy moim kabulskim stole jestem sobie za to wdzięczna. Wysoki poziom endordin bardzo pomaga kiedy cisza gwiaździstej afgańskiej nocy przecinana jest wybuchami granatów i seriami z broni automatycznej.

Dwa dni temu był kolejny atak na hotel. Na szczęście "bad guys" nie dostali sie do środka. Policja czekała do świtu, żeby ich wyczyścić. Nie było ofiar po za napastnikami. To jedna część tej rzeczywistości.

2.

Dwa lata temu współorganizowałam pierwszy TED talks w Afganistanie. Chris Anderson, założyciel TED przyleciał na event. Katering był spóźniony. Przemawiał przyszły prezydent Afganistanu Ashraf Ghani. To było coś. Wczoraj nie poszłam na TEDx Women. Kolejny event TED w Kabulu. Wolałam pojeździć konno.

Uważam, że to fantastyczne, że eventy TED dzieją się w Afganistanie. Że to wszystko co my zaczęliśmy jest kontynuowane. Ja odłączyłam się od tego po pierwszym evencie. Kolejne były znacznie łatwiejsze do zorganizowania. Za pierwszym razem nikt nie wierzył, że nam się uda to zorganizować. Najstarsza osoba w teamie miała 27 lat. Afgańczycy i expaci. Udało się :)

Tym razem zamiast iść na event wolałam pojeździć konno. Znajomy przywiózł mi buty jeździeckie z UK, a czekanie tydzień na to, żeby je wypróbować nie wchodziło w grę. Te konie mają charakterek w końcu są trenowane do buzkashi. A buzkashi jest naprawdę brutalnym sportem. Mój współlokator będzie trenował do tego aby zagrać w meczu buzkashi. Ja cenię sobie moje niepołamane rzebra więc nie będę się na to kusić. A z resztą - kto to słyszał - kobieta grająca w buzkaszi? To na co ja mam nadzieję, to prawdziwy wyjazd w teren. Założyć szalik na włosy i pogalopować po afgańskich drogach pozotawiając za sobą tuman kurzu.


3.

Te kilka miesiecy po za Afganistanem  naprawdę dobrze mi zrobiło. Ostatnie półtora w Kabulu również nie zrobiło mi źle. 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Gdybym jechała znów do Kabulu

Mam kilka przemyśleń związanych z moimi trzema latami przeżytymi w Afganistanie. Co zrobiłabym inaczej?

1) Zbalansowałabym może życie zawodowe z osobistym. Czytaj: odpoczywałabym.
2) Zadbałabym o jedzenie. Przwoziłabym więcej zdrowego i pełnowartościowego jedzenia za każdym razem lecąc do Kabulu. Robiła lunch do biura żeby nie musieć jeść tego co serwowane jest w stołówce.

Tu oczywiście rodzi się pytanie - skoro moi Afgańscy koledzy jedzą jedzenie na stołówce to chyba ja też powinnam, żeby nie było, że sie wynoszę. Otóż koniec z tym. To jest moje zdrowie i moje ewentualne pasożyty. Tylko lunch box.

3) Ćwiczyłabym raz dziennie. Brak ruchu jest zabójczy.
4) Czytałabym książki. To naprawdę straszne, że w pewnym momencie nie miałam nawet siły czytać. To jest oznaka ostatecznej degradacji, degeneracji, degrengolady, osobistego rozpadu.
5) Praktykowałabym wdzięczność. Za te małe rzeczy. I za te duże rzeczy.

środa, 11 marca 2015

Niedziela

Było idealnie. Nie wiał wiatr. Nie padał deszcz. Nie było zbyt ciepło. Ani zbyt zimno. Słońce nie dawało mocnych kabulskich cieni. W końcu przyszły chmury - żadcy goście. Chmury szare, delikatne, zakrywały całe niebo.

Była niedziela. Dzień pracy. Ale tego dnia niedziela stała się Niedzielą. Słuchał radia BBC4, słuchał mszy. Klematis piął się nieprędko do nieba. Chorały podążały za klematisem. Wczoraj padał deszcz, więc powietrze było czyste i przesycone zapachem ziemi. Ja czułam zapach kadzidła, prosto z londyńskiej katedry. W Kabulu.

Pracował w ogrodzie. Podlewał kwiaty. Broda, tatuaże. Również te trzy kropki, które ukrywa pod grubym paskiem zegarka. Dźwięki mszy. Patrzyłam na klematis, słyszałam jak przekłada donice z ziemią. Psy spały.

Powiedział - Trochę normalności. Msza w niedzielę i zajęcie się roślinami.

Wątpiłam, żeby to było to co robił w niedzielę, kiedy było "normalnie".

To była kwestia świata. To była kwestia muzyki. Widziałam piękno. Rozpoznałam je jak dawno niesłyszany język. Na chwilę chciałam pamiętac tylko ten.

----
No więc mam i dobre wspomniena z Afghanistanu. W skrócie: mój wspólokator podlewa kwiaty.  

piątek, 20 lutego 2015

Sasiedzi

Pamietam smiechy za murem w sasiadow. Grajaca muzyke. I jeszcze wiecej radosnych smiechow. Byl piatek, spotkanie rodzinne.
Spotkalam ich wychodzac na zakupy. Wszyscy wycalowali sie na pojezdzie, wolnym najedzonym krokie podeszli do samochodu, zapakowali sie i zartujac pojechali do domu. Takie normalne.

czwartek, 19 lutego 2015

Mały epileptyk

To całkiem zabawne - przez tyle miesięcy nie miałam ochoty pisać, a teraz jakby ktoś odkręcił zawór. Obrazy z Kabulu przewijają się przed oczami. Poruszają palcami po klawiaturze.

Jechałam do pracy. Kabulski korek. Nie da się oddychać od zanieczyszczenia. Chłopcy podchodzą do samochodu i przez otwarte okno wpuszczają do środka dym "przeciw złemu oku". Odejdą jak im zapłacimy. Zamykamy okna. Nie chcemy płacić. Oni okadzają auto tak, że powietrze z dymem wpada przez nawiew. Nie możemy się ruszyć bo korek. A przecież nie wysiądziemy. Kierowca się denerwuje, chce ich przepędzić. Korek rusza. Łapczywie łapiemy powietrze. Patrzę, że chłopcy upatrzyli sobie inny samochód. Kiedy patrzę na nich znowu, ten młodszy - może dwanaście lat - leży na chodniku ze śliną na ustach, cały w drgawkach. Przechodnie przechodzą obok niego, nawet nie patrząc. Nie wiem co robić. Kierowca nie chce słyszeć o tym, żebym do niego wychodziła. Nie, nie otworzy drzwi.

Drugi raz to był chłopiec który niósł siatkę z pomarańczami. Pomarańcze się rozsypały a on leżał na chodniku w drgawkach. I znów nie wysiadłam z samochodu. Tym razem po prostu bałam się wysiąść.

Nie wiem nic o epilepsji. Pamiętam te małe ciała w brudnych ubraniach i obojetnych przechodniów. 

wtorek, 17 lutego 2015

Detoks - na osobistą nutę

Moje trzy lata w Afganistanie były naprawdę intensywne. Przyjechałam mając lat 24, wyjechałam mając lat 27. Pomiędzy tymi dwoma numerkami kryje się tyle... TYLE. 

To nie jest tak, że wyjechałam na dobre. Wyjechałam na trochę. I nie wróciłam, bo widać jeszcze nie czas wracać do Polski. A do Kabulu wracam wczesną wiosną. Bo to skąd wracam i dokąd wyjeżdżam stało się płynne. Dom? Koncept coraz bardziej odległy. 

Kiedy myślę o Afganistanie, to myślę o braku ruchu - o fizycznym cierpieniu spowodowanym tym, że nie można pójść na spacer. Jakież to małe "cierpienie" w porównaniu z prawdziwymi Cierpieniami. 

Kiedy myślę o Afganistanie myślę o mojej pracy. Myślę o tym, że miałam przywilej robić rzeczy, które naprawdę miały znacznie. Nie tam, żeby ratować życie, ale przynosić małą pozytywną zmianę w różnych aspektach: mediach, edukacji rolniczej. 

Kiedy myślę o Afghanistanie, zawsze jestem w samochodzie bez klimatyzacji, w korku, podczas Ramadanu, kiedy jest 40 stopni w słońcu a ja ubrana w warstwy nie mogę się napić wody. 

Czasem, kiedy myślę o Afganistanie, jestem w tym szpitalu, na reanimacji, kiedy wchodzę i widzę jak moja przyjaciółka ma pomowane powietrze do płuc, Przymknięte oczy. Obecna i nie obecna. Masaż serca przez 40 minut. Wchodzę na reanimację, krzyczę na nią, że ma się ogarnąć, bo mamy razem pojechać do Dubaju. Serce zaskakuje. Znów zaczyna bić. Ale to taki cud na chwilę. Tracimy ją dwa dni później. Zator. Czy gdyby to stało się w Holandii, albo w Polsce, a nie w Kabulu - czy byłaby wciąż z nami? 

Słyszę jej śmiech. Słyszę jej głos, kiedy siedzimy u mnie w domu i pijemy cole light. I słyszę jak pyta mnie - po co ma czekać na tego jedynego? 
Mówiłyśmy też dużo o śmierci. Oswajanie tematu, w Kabulu, tak powszechne. Mówi o tym, że nie chciałaby być stara. Ja - wtedy - nie rozumiem tego, oczywiście, że chciałabym dożyć starości, ale nie mówię jej tego, tylko jej słucham. 

Słyszę głos mojego wspólokatora, który uratował kogoś porwanego, prawie przypłacając to życiem. Nalewam mu whiskey. Czuję jej słodki, głęboki zapach.  

Kiedy myślę o Afghanistanie, myślę o tym, że po raz pierwszy tak naprawdę założyłam burkę po to, żeby przygotować się do wykładów, krtóre dawałam w Danii. I o tym chłopaku, którego rodzice pochodzą spod Kandaharu, a który bym moim studentem. Myślę o tym, że kiedy go zapytałam, czy lubi Afghanistan, on odpowiedział, a właściwie prychną - ja to lubie Miami Beach, moi rodzice lubią tamto miejsce. Słuchał naszego wykładu, o ojczyźnie swoich przodków i miał wypieki na twarzy. Słuchał jakby nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. Bo pewnie - tak sobie myślę - opowieści jego rodziców to opowieści pełne nostalgii, za utraconym domem, a nasza opowieść była czymś zupełnie innym. 

Chciałabym opowiadać o pięknie. O tym, że śnieg na szczytach otaczjących Kabul wygląda jak czysta magia. Ale, tamtego dnia, kiedy patrzyłam na różnorodność twarzy, na ulicach afgańskiej stolicy i myślałam, że właśnie w tych twarzach jest piękno, tamtego dnia zamknęłam moje serce. Pomyślałam, że jeśli pokocham ten kraj - jak tak wielu, których tam spotakłam - jeśli oddam mu serce, moje serce nie czeka nic dobrego. Never dare to love Afghanistan, Aleksandra - powiedziałam sobie. Afghanistan will never love you back. A żeby mówić o pięknie i czuć piękno chyba trzeba mieć choć trochę serca wypełnionego miłością. Ja... cóż. 

Afganistan jest moją pasją. Moją chłodną pasją. Nie gorącą pasią. Chłodną. Tym o czym wiem i chcę wiedzieć więcej. Tym gdzie chcę angażować mój czas i robić to jak najlepiej. Tym miejscem, które chciałabym zmieniać na lepsze. 

Zmieniać. No właśnie. Na lepsze. Na moje. Na świat z wolnymi mediami, miejscem gdzie ludzie jedzą odżywcze jedzenie, gdzie kobiety są traktowane jak ludzie. Tak ciężko się pogodzić, że to miejsce jest tak straszne. 

To jest trochę tak. Na początku jest fascynacja i myślenie, że wcale nie jest tak źle. Ale potem. Potem zaczyna się rozumieć szczątki języka i widzi się.. Czuje się.. Rozumie się. Nie wszystko. Więcej. I własnie dlatego, że tam jest tak źle nie można tego tak po prostu zostawić. 

Kiedy myślę o Afganistanie, myślę o tych wszystkich ludziach których tam spotkałam. Lokalnych i przyjezdnych. Kolorowy sznur twarzy przewija się przed moim oczami. Uśmiechy, oczy, włosy, wąsy, karnacja, zars kołnierzyka przy mundurze. Ten anomimowy młody żołnierz stojący na check poincie, na ring o steel, z karabinem na ramieniu. Jego wielkie brązowe oczy i zrastające się brwi. Młodszy niż ja. Duzo młodszy. 

Wybuch. Fala uderzeniowa otwiera okno. Zaczyna się strzelanina. Ok. Atak, nie trzeba się spieszyć na 8 do biura. 

Kiedy myślę o Afganistanie, myślę o jednym młodym Afgańczyku, którem pomogłam napisać jego projekt badawczy, na aplikację na studia w Japonii. Na magisterkę 2 letnią. Dostał się. Skończył z wyróżnieniem. Widziałam na facebooku jego córkę i żonę, bez hust, na zdjęciach. Uśmiechnięte. A on zaaplikował na doktorat. Pamiętam, że poprawiałam mu ten projekt, kiedy nie miałam ogrzewania i herbata zamarzała mi przy łóżku. Pamiętam, że tak okropnie mi się nie chciało, a ten projekt był naprawdę kiepsko napisany. Ale poprawiłam go. Bardzo się z tego cieszę. 

Ekspackie spotaknia, imprezy, brunche w latach 2011-2013. W 2014 byłam na kilku. Wcześniej na wielu. Wielu, Wielu. W 2014 wszystko dla mnie było inaczej ze wszystkich wzglądów. 2014 nie był łatwy. A jaki będzie 2015? 
Imprezy z tańczeniem, przyjaciółmi, rozmowami do białego rana. Z ludźmi do których się potem lata przez pół świata, albo raczej prowadzi, przez pół Europy. 

Praca z kobietami z organizacji pozarządowych, które miały siłę ratować te kobiety, które były ofiarami przemocy. Mówić po angielsku. Znosić to, że niektórzy ekspaci traktowali je z góry ze względu na to, że nie mówiły płynnie po angielsku (świństwo!!!!). Szaliki na włosach. Jedna z nich była w ciąży. Wróciła miesiąc po porodzie. 

Kiedy myślę o Afghanistanie, myślę o tym dniu, kiedy spotkałam się z moim włoskim przyjacielem w cudownym miejscu w Ligurii. Miejsce nazywa się Porto Venere i jest niedaleko La Spezia. Tamtego wieczoru, nocy własciwie, jedliśmy lody i szliśmy obejżeć jachty stojące przy pomoście. Rozawialiśmy o wszystkim. O świecie u naszych stóp. I wtedy wystrzeliły zimne ognie a ja cała się skuliłam czy nawet wylądowałam na deskach. Duck and cover. A ja naprawdę nigdy nie miałam z tego, ani treningu, ani nawet mikro-szkolenia. 
Następnego dnia czerwcowe słońce zmieszane ze słonym wiatrem rozbryzgiwało białą pianę o skały. Oddychanie, aż bolało o ilości świeżego tlenu. Światło było pełne ciepłej żłółci. Obejrzeliśmy kościół który stoi niedaleko skalistego brzegu. Zobaczyłam krzyż, a na nim Chrystusa i pomyślałam, że to tak samo nic dla mnie nie znaczy jak każda inna religia. I że co to o nas świadczy, że naszym symbolem jest prawie nagi meżczyna rozpięty na krzyżu? Umierający. Umarły. Pomyślałam, że jesteśmy straszną kulurą. My, my sami.
Kiedyś w kościołach czułam się przejęta pięknem konstrucji, światłem, ciszą, pięknem. Przypominały mi, że to jest miejsce gdzie należę. Nie do wiary, nie do katolicyzmy, ale to tego wszystkiego, że one starają się reprezentować - wielkiej miłości i piękna nieogarnionego. Tamtego dnia czułam się jednak bardziej w domu, patrząc na bezkresne morze. 
Dziś nie spalam się na myśleniu o symbolach, a raczej staram się skupić na tym, co za nimi stoi. Ta właśnie miłość i to właśnie nieogarnione piękno. 
A teraz myślę, że tamtego dnia, w Porto Venere, zapomniałam jak kończy się ta historia o mężczyźnie rozpiętym na krzyżu. Bo ona, tak naprawdę, ma całkiem niezły happy-end. 

Ale. Nie miałam o tym pisać. Miałam pisać o Afganistanie. 

O kreatywności - niech będzie. W Kabulu jest bardzo ciężko być intelektualnie kreatywnym. Bo o części rzeczy nie chce się myśleć, bo są za blisko, a na inne nie ma się siły. Bo się pracuje, nie je zbyt dobrze. Bla bla. Ale. Jest coś ciekawego. Afgańskie malarstwo współczesne. Zapomniałam co to była za szkoła, która wystawiała się w ambasadzie francuskiej. W każdym razie te obrazy były STRASZNE. Nie jestem żadnym specjalistą od sztuki. Nie mam pojęcia o klasykach malarskich a co dopiero o sztuce nowoczesnej. Ale to wyglądało jak liceum. W sensie techniki. W sensie treści - to było bardzo przejmujące. Na bardzo wielu obrazach były namalowane podzielone na pół twarze. Jedna część przdstawiała tradycyją wersję - główinie kobiety - a druga, tą wersję która jest "naprawdę".  I tak właśnie myśłę o Afganistanie, że może, to co ja widzę, to straszne, to jest ta jedna twarz, a tam jest schowana druga, taka dobra i piękna. Nie musze jej oglądać, nie mam takich ambicji, chciałabym tylko się dowiedzieć, że pod tym wszystkim było właśnie to moje hm... piękno.