piątek, 29 czerwca 2012

Love-Kabul-Nature-Fire

Właśnie wróciłam z niesamowitego koncertu. Wyobraź sobie, że jest księżycowa noc w Kabulu.P rzekraczasz brame jednego z ogrodów. Mijasz starszego Czlowkidora w tradycyjnych afgańskich szatach, wchodzisz, a na trawie wśród drzew granatu, wśród migdałowców i figowców siedzą na trawie i pod baldachimami piękni - w świetle świec - ludzie. Afgańczycy, cudzoziemcy.  Rozmawiają, popijając czerwone wino. Trawa jest tak intensywna, że prawie granatowa. Rozpoczyna się koncert. Gra wiolączelistka i perkusistka. Zdejmujemy buty gdy siadamy na afgańskich dywanach. Znajome twarze. Wiolączelistka jest smukłą blondynką o słowiańskim rysie i amerykańskim wychowani, perkusistka być może ma afgańskie korzenie. Woda i ogien. Woda ognista. Zaczynają grac, świece migoczą, improwizują. Mieszają brzmienia z poezją. Improwizują - rozmawiają. A na bis proszą, żeby publiczność powiedziała cztery słowa, a one ułożą je i zaimprowizują. Cztery słowa: love, Kabul, nature, fire. I tak właśnie zagrały. 

wtorek, 26 czerwca 2012

Dzień z expatami, przecinki i styl

Expat - co może już gdzieś wyjaśniałam - to ktoś kto mieszka po za ojczyzną. Bycie expatem nie oznacza bycia rezydentem jakiegoś kraju (do tego trzeba zdaje się pół roku zamieszkania i jakieś formalności związane z podatkami), ale po prostu praca, czy mieszkanie "za granicą". Tak więc na wszystkich nie-Afgańczyków mówimy tu "expats" - expaci. A zatem miałam dziś kilka miłych doświadczeń z expatami. Zaczynając od bardzo fajnej rozmowy z Amerykaninem o tym czym jest antropologia we współczesnym rozumieniu i gdzie można ją zastosować w praktyce, potem bardzo miłe spotkanie w Fineście, a na koniec uroczy "diner" z Francuzem.

Rozmowa o antropologii była bardzo ciekawa, bo to fajne usłyszeć od kogoś kto ma o niej trochę pojęcia ale z innej "narodowej" perspektywy. Mówiliśmy o roli antropologa w organizacjach. Że np. firma/korporacja zatrudnia antropologa, żeby poznać realne problemy pracowników i zapewnić im lepsze funkcjonowanie w miejscu pracy. Jego argument był taki: każdy powinien rozwiązywać problemy sam. A system powinien się trzymać z dala od tego. Jakie to "amerykańskie". Antropolog nie jest potrzebny, bo przecież każdy może wyartykułować swoje potrzeby do menedżera średniego szczebla. Czyżby?

Spotkanie w Fineście (pamiętamy, że Finest jest jak połączenie Tesco i Kuchni Świata dla expatów i zamożnych localsów, możesz płacić i w dolarach i w Afgani - czyli taki Pewex) - przyszłam do kasy, zostawiłam zakupy bo musiałam wrócić po jedną zapomnianą rzecz, w tym czasie kasjer obsłużył Afgańczyka i zaczął Expatke po pięćdziesiątce (szalik na głowie przykrywający krótkie mocne, siwe włosy) która tak jak ja czegoś zapomniała i na chwile odeszła, w tym czasie podchodzę daje moje rzeczy kasjerowi, ona wraca. Czyli, że się wepchnęłam. Chwila namysłu
- Bardzo przepraszam, że się wepchnęłam (uśmiech)
- Oh, nic nie szkodzi (uśmiech)
Płacę, odchodzę. Ona:
- Miłego wieczoru życzę!
-Oh! Nawzajem!
Takie to miłe, uprzejme, pozytywne. Pierwszy raz ją widziałam. Wepchnęłam się. A ona mi szczerze życzy miłego wieczoru. No po prostu miłe.

Kolacja z Francuzem. Jakie to fajne rozmawiać z non-English-speaker. Nie trzeba się głowić co on właściwie ma na myśli używając tych wszystkich amerykańskich fraz i skrótów. Po prostu jesz dobre jedzenie i rozmawiasz o rzeczach interesujących. I pojawił się wątek z poranka "rola systemu w życiu człowieka". Francuz lewicuje, więc bardzo otwarcie powiedział, że ubogimi i ludźmi w kłopocie powinno zajmować się państwo jako instytucja, a nie prywatne organizacje czy jakieś NGOsy. Państwo powinno się zajmować problemami ludzi. System powinien móc umożliwiać rozwiązania. Jakie to inne od tego co powiedział Amerykanin o rozwiązywaniu problemów w korporacji. Jakie to "europejskie".

Oczywiście mówiąc w tej notatce o czymś "europejskim" i "amerykańskim" generalizuję i bazuję na stereotypach. Ale fajnie mi się tak złożyły te dwie rozmowy w całość. Choć nie jestem pewna, czy mój tok rozumowania jest jasny w tym co napisałam.

Co do przecinków i stylu - praca z prawnikami ma swój jeden zasadniczy plus. Oni są niesamowicie uważni jeżeli chodzi o to w jaki sposób się pisze. Interpunkcja jest wyznacznikiem statusu intelektualnego. To jest super. Wiecie ile można się nauczyć? Mega. To moja szkoła skrupulatności.

Co oczywiście nie znaczy, że wiem jak używać znaków przestankowych po polsku.
":.,,,,>,,,>?
Do czego pewnie nie powinnam się przyznawać, ale jak się mnie czyta - jest to oczywiście oczywiste.

Na zakończenie - o to co mnie spotkało, kiedy chciałam sobie obejrzeć głupie obrazki na kwejku:



Pierwszy raz w życiu coś takiego widzę. Tak więc Wy wszyscy co macie wolność słowa i dostępu do informacji - doceniajcie :)



niedziela, 24 czerwca 2012

Zachód słońca

Nie mogłam odmówić sobie takiej przyjemności. Po prostu wyszłam z pracy wcześniej (przed siódma byłam już w domu), żeby tak po prostu pobyć trochę ze sobą. Po prostu po uśmiechać się do świata, poczytać książkę, porobić zdjęcia. Może to te różowe chmury, może słońce które podświetla góry. A może po prostu ilość pozytywnej energii w pracy. Coś sprawia, że moje serce czuje się szczęśliwe, że wróciłam. Albo to wszystko razem wzięte. Czuje się zrelaksowana. Zabawne, prawda? Zrelaksowana w Kabulu.

Dzisiaj była idealna pogoda. Było ciepło, ale nie tak, że chcesz chodzić nago, tylko tak przyjemnie, kojąco ciepło. Nieśpiesznie i dokładnie wykonywałam swoje obowiązki w pracy, ciesząc się kolejnymi zadaniami, które po prostu sprawiały mi przyjemność. Czułam się zrelaksowana i szczęśliwa. Dziękuję za to :)

Ponad tydzień temu wyruszyłam z Polski - najtańszym połączeniem do Afganistanu - Warszawa-Kijów (autokarem Ecolines) następnie noc w hostelu, który bardzo polecam "Kiev Central Station" prowadzonym przez Brazylijczyka i jego dziewczynę z Polski. Niestety nie pamiętam jak się nazywała, ale była bardzo, bardzo fajną osobą, która powiedziała mi rzecz następującą:
- Skończyłam ukrainistykę na UJocie i w tym samym czasie dużo imprezowałam w hostelu. Potem pomyślałam, żeby to jakość połączyć i wspólnie z koleżanką założyłyśmy nasz maleńki hostel w Kijowie. Zaledwie na dwadzieścia osób. Wzięłyśmy kredyt w banku, znalazłyśmy mieszkanie, wynajęłyśmy je i już. Tak od trzech lat. Wtedy to była nisza. Osiem hosteli. Dziś jest pięćdziesiąt! Wiesz jak to jest - po prostu znajdź miejsce w którym chcesz pomieszkać i otwórz hostel. 
Uśmiechnęłam się do tej myśli. No proszę, jak to życie podtyka pomysły i w dodatku dokładnie tłumaczy jak je wykonać. Dzięki temu spotkaniu dostałam takie ABC hostelarstwa. Pomyślałam - No dobrze Aleksandro, to czemu byś tak nie uskładała kasy z Afganistanu i nie otworzyła gdzieś hostelu? - A jednak w sercu Aleksandry obudził się mały opór. Że jednak nie, bo to co sobie cenie to taka wolność. Takie "nie-do-końca-przywiązanie-do-miejsca", a ciężko wyobrazić sobie coś co przywiązuje bardziej niż hostel i goście o których trzeba dbać. Albo, po prostu, nie znalazłam jeszcze "TEGO" miejsca na hostel. Jak znajdę to Wam powiem, ale raczej nie na blogu "doafgu".
To co jest moją wielką miłością to podróże. Dobrze ujęła to Elizabeth Gilbert pisząc:
"... traveling is the great true love of my life. (...) I am loyal and constant in my love for travel, as   I not always been loyal and constant in my other loves. I feel about travel the way a happy new mother feels about her impossible colicy, restless new born baby - I just don't care what it puts me through. Because I adore it. Beacause it's mine. Because it looks exactly like me. It can barf all over me if it wants to - I just don't care."
Jeżeli chodzi o "wymiotowanie na mnie całą" to Afganistan jest całkiem blisko, chociaż muszę przyznać, ze wzięcie z polski Nifuroksazyd było najlepszym pomysłem ever. Wczoraj obyło się bez antybiotyków, a dziś czułam się już naprawdę dobrze. Że tak się uzewnętrznię.  
Zachód słońca dobiega końca. Mułła już wołał na modlitwę. Ale zanim zaszło słońce, w moim ogrodzie było tak: 
Mój ogród w domu przy ulicy Szóstej. Po prawej duży dom.  Na wprost  mały domek  w którym mieszkają  Wiolonczelistka i Restaurator.


Pergola z winoroślami. I drabina oczywiście. 
Kiedy mieszkałam w budynku Radia, kiedy tam pracowałam, wracałam czasem wieczorem ze spotkań różnorakich i wchodząc byłam szczęśliwa, że tam mieszkam. Ale kiedy przeprowadziłam się tutaj z zalała mnie fala radości. Takie cudne miejsce (którego uroku nie oddają przygaszone kolory wieczoru). Ciekawe czy będę lubić mój kolejny dom - wszyscy się razem stąd wyprowadzamy, więc szykują się zmiany. Będę mieszkać jeszcze bliżej pracy, może będę dzięki temu do niej chodzić. Wiolonczelistka mi powiedziała, że tamten dom jest fajniejszy niż ten. Zobaczymy. 


A jak wyglądał zachód słońca? Nad dachami Kabulu?




Dziś chce mi się mówić o pięknie.

wtorek, 19 czerwca 2012

Terminal 2 - powrot

W samolocie z Kijowa do Dubaju mialalm jedna z najdziwniejszych przygod zycia. "Najdziwniejszych" to jest dobre slowo.

Zaczelo sie na lotnisku Boryspol, flydubaj zmienil czas odlotu z Kijowa, zapytalam wiec mlodzienca o Arabskim rysie, stojacego przede mna w kolejce, czy to wciaz ten sam lot czy cos sie zmienilo. Mlodzieniec (w kapeluszu) odpowiedzial, ze wciaz lot ten sam i nawiazal konwersacje. Ze leci do Kuwejtu przez Dubaj, a ja gdzie? Kabul?! Dlaczego Kabul? Ksiegowa? "hahaha" Podsumowal, ze cieszy sie, bo ma nadzieje, ze usiadziemy kolo siebie w samolocie to sobie porozmawiamy. Ja oczywiscie mialam nadzeje, ze to nasza ostatnia rozmowa. Tak jednak nie bylo. Jak powiedzial, tak zrobil. Usiadl kolo mnie w samolocie. Zaczelismy rozmawiac i rozmawialo sie niezle. Opowiedzial mi, ze pracuje obecnie w firmie zajmujacej sie ropa w Kuwejcie, ze ile bym nie zarabiala jego pensja jest dwa razy wyzsza i ze jest szczesliwy, bo kiedys nauczyl sie zyc za male pieniadze, a teraz gdy zarabia duzo cieszy sie, ze moze pozwolic sobie na wiecej, ale tez szczerze docenia to co ma. Razem podziekowalismy Bogu za to, ze mozemy byc szczesliwi w zyciu i wypilismy kawe. Po jakis dwuch i pol godziny nadszedl dla mnie czas na sikunde, tak wiec przeprosilam jego oraz starszego Ukrainca siedzacego na miejscu brzegowym i udalam sie na koniec samolotu. Nie bylo mnie 2 minuty. Wracam, goscia nie ma. No, nie ma go. Zostawil swoja wode w butelce, wiec myslalam, ze wroci, ale nie wrocil. Zaczelam sie denerwowac, bo to dziwne, ze facet znika w samolocie. Wstaje i szukam kapelusza - no przeciez byl w kapeluszu. Takiej pseudo-panamie. W samolocie nie ma goscia w kapeluszu. Dobra - mowie sobie - pewnie sie przesiadl. Moze zobaczyl kogos znajomego, a moze fakt, ze mam "fionce" zniechecila go do dalszych konwersacji. Po chwili cos mi swita - moze cos mi ukradl. Sprawdzam - wszystko jest. To moze cos podrzucil? Sprawdzam - nic nie ma. No dobra. Goscia naprawde tu nie ma. Po chwili zaczynam myslec, ze on albo w ogole nie istnial, albo to naprawde dziwne. Ale to by oznaczalo, ze przez dwie godziny gadalam do siebie. To oczywiscie nie mozliwe. Nie wrocil tez po swoj bagaz podreczny, a jak potem sprawdzilam wcale go nie bylo tam gdzie go wlozyl. Naprawde juz bylam sklonna uznac, ze byl mojim zwidem, ale tuz przed ladowaniem starszy Ukrainiec sie obudzil i rzucil zartem - Ten trzeci pasazer to chyba wysiadl wczesniej.- Jesli tak to mam nadzieje, ze wyladowal bezpiecznie.

Obecnie siedze sobie na terminalu dwa w Dubaju i ogladam sobie okolo 40 kobiet po piecdziesiatce, ktore wygladaja jak zorganizowana plielgrzymka do Mekki. Wszystkie w czarnych hijabach (nie zakrywajacych twarzy) niekrore siedza na posacce, inne na krzeselkach. Towarzyszy im 6 mezczyzn, starszych i jedna dziweczynka ok. lat 12. Niektore zaczely sie pokladac miedzy rzedami siedzen. W koncu czucje zapach kadzidla, cynamonowy, przyjemny dymek, podosze wzrok - jedna z kobiet zapalila skreconego papierosa. W srodku terminalu. Zaciaga sie, obserwuje. Delektuje sie dymem. Nie przykuwa niczyjej (poza moja) uwagi.

Kiedy przekroczylam bramy terminalu dwa usmiechnelam sie i dopiero po chwili przywolalam serce do porzadku - ci ludzie nie sa cudowni, trzeba o tym pamietac, sa po prostu inni.

Moja nowa zabawa to - wypatrz tych z Kabulu. Sa dzis w nocy dwa loty do Afgu - pierwszy to Ariana o ktorej to linii lotniczej kompletnie zapomnialam, a drugi moj FlyDubaj. Wiec musza tu byc jacys "ziomkowie". Afganczykow latwo wylawiam z tlumu - broda, kamizelka, pizama i mina krola swiata. Ale ja szukam expatow. Ten chlopak po mojej lewej, ktory zasiadl w Costa Coffee i nerwowo pracuje na laptopie z i-muzyka na uszach. On ma przybrudzone buty. Takim kurzem bezowo-blotnym. I jeszcze sie nie zbiera (no tak, do mojego lotu jeszcze 4 godziny).

Moze ten starszy zrelaksowany brytyjczyk po 60tce, w nonszalanckim (i szalenie drogim) letnim stroju? I moze jeszcze kobieta podozujaca samotnie - ciemne wlosy + no-make up style? Chlopaka z przykurzonymi butami i dziewczyne no-make up laczy ten sam brak ekscytacji odrozniajacy ich od reszty pasazerow szczerze przejetych swoim pobytem na terminalu 2.

Chlopak wyciaga papiery. Pracowac o polnocy na lotnisku w Dubaju? On musi byc z Kabulu. Zaraz - to calkiem nieglupi pomysl, wszak mam cos jeszcze do zrobienia do pracy.

5 min. pozniej

Przybrudzone buty zaczal mi rzucac ukratkowe spojrzenia. Zastanawiam sie czy ja wygladam "na Kabul"? Moge wygladac, moge nie wygladac. Nie mam na sobie szalika, mam za to koszule z dlugimi rekawami. Wlosy spiete i "no make up". Dlugie spodnie i rozpadajace sie trampki. Mam tez prawie pusta kawe i maskuje sie laptopem.

Przeczytalam wczoraj i dzis "Dzienniki Kolymskie" Hugo-Badera. Tak, zeby nie bylo, ze mi jakas ksiazka po polsku do KBL zostala. Wracam do swiata bez mojego jezyka. Jezyka, ktory dwa tygodnie temu byl dla mnie martwy, a w koncu odzyl i rozkwitl - byc moze po raz pierwszy jaram sie na to jaka polszyzna jest wykurwiscie piekna. A serio, to uderzylo mnie to jaki moj jezyk ojczysty jest cudny, jak brzmi, jak wyrarza mysli, jaka uznaje logike. Pewnie nigdy nie naucze sie w nim pisac bez bledow ortograficznych, ale nie w tym rzecz. Cudownie mi sie rozmawia po polsku. Cudownie. Moge bawic sie niuansami i podszywac wypowiedzi ironia. Dzisiaj w samolocie staralam sie byc zabawna po ukrainsku i bylam - bardzo niezamierzony sposob.

Ukrainski mi troche uciekl. Ale to jest temat na osobna historie. Chcialam tylko Wam powiedziec drogie dziatki, zeby Wam do glowy nie przyszlo myslec, ze polski jezyk jest nam niepotrzebny, bo i tak wszystko po angielsku. A fe. I do Szymborskiej marsz!

15 minut pozniej

Spotkalo mnie cos tak milego w tak niespodziewanym miejscu - chyba najbardziej bezdusznym jakie mozna sobie wyobrazic - w sklepie Duty Free, o pierwszej w nocy w Dubaju. Chlopak z dzialu elektronicznego... podarowal mi adapter do kontaktu! Wlasnie tak! Przyszlam kupic, a on wyciagnal jeden z szuflady i powiedzial "Ktos tu taki zostawil, a my go nie potrzebujemy, prosze." Dlatego moge skonczyc to pisanie i je opublikowac - power is back.

Szeroka Arabka wcina frytki, rozczulili mnie rosyjskojezyczni pasazerowie lotu "Taszkient" ktorzy biegali do okola i usilowali znalesc wejscie do bramki nr. 4 - przy okazji zasmiewajac sie do rozpuku. Pielgrzymak do mekki prosila mnie o herbate, ale nie mialam drognych na automat - chyba na swoje szczescie, bo kupujac jednej musialabym chyba kupic wszystkim czterdziestu. Zaiterweniowal ich opiekun. A tak sie ladnie do mnie usmiechaly, ze kurcze, az chcialam je uszczesliwic. Choc swoja droga to troche bezczelne prosic obca osobe o herbate. Albo wlasnie cwane. Bo serio chcialam kupic.

Przyleciala Czarna Afryka. Smukle sylwetki, wlosy schowane pod chuste upieta nie-po-Arabsku-ani-Afgansku. Piekne wystajace kosci policzkowe, dlugie palce.

Dwoch Szejkow rozsiadlo sie nad kawa w papierowych kubkach.

Filipnczycy sprzataja i sprzedaja.

A Polka pisze.