poniedziałek, 17 października 2011

"zaraz, a czy ty nie miałaś być w Afganistanie?"

Tak pytają mnie wszyscy bliscy i dalsi napotkani przypadkiem, albo jak dzwonię coby się umówić na kawę. Tak miałam. Właśnie jutro miał być wylot. Ale nie, nie lecę. Sprawa się przedłużyła. Okazało się, że żeby mieć wizę 6 miesięczną firma musi rozpocząć skomplikowane procedury zaproszenia. Nie mogę natomiast na miejscu 3 miesięcznej wizy przedłużyć. Jeżeli chcę zostać więcej niż trzy miesiące - muszę poczekać, aż firma załatwi tą kwestię. To oznacza długie czekanie. 5 Listopada? Ta data wydaje się realna. Mam wrażenie, że tam naprawdę wszystko załatwia się na ostatnią chwilę. Tak jak już tu pisałam - powinnam to traktować jako "lokalną specyfikę". Tylko, że to bardzo silnie angażuje moje życie. I plany. I chwilę obecną.
Ciężko się jest wyczilować z myślą, że lecę do Afganistanu, o którym wiem tyle co z książek, z newsów i choćby aktualnego Time, w którym przeprowadzona jest analiza bezpieczeństwa w tym kraju. Wynika z niej, że Talibowie nie musza iść na kompromis. Muszą tylko poczekać. Poczekać aż wojska US wyjadą. A potem się zacznie... To jest jedna z koncepcji. Inna mówi o tym, że Talibowie naprawdę słabną. No tak. Ja tego nie wiem.
Z pewnością na razie Afganistan nie jest najlepszym kierunkiem turystycznym jaki można sobie upatrzyć. Tylko, że ja tam nie jadę na wczasy. Mam prawdziwą i wielką chęć poznać ludzi, którzy tam mieszkają. Naprawdę chcę zobaczyć tych którzy idą naprzód w takich warunkach. No właśnie - i co oni sądzą? Czy uważają, że żyją na beczce prochu? Czy szykują sobie możliwości emigracji? Czy może raczej wierzą w to, że ich praca, ich rozwój to budowa bezpieczniejszej i lepszej przyszłości?
W artykule w TIME, autorka pisze, że za każdym razem kiedy przyjeżdża do Kabulu barykady są coraz wyższe. Barykady? Mój mózg zaczyna przetwarzać i do obrazu - wyobrażenia miasta do którego jadę, dochodzi dodatkowy czynnik - barykady. Ale czy są zbudowane z beczek? Szaf? Desek? Z czego robi się barykadę? Moja Babcia mówi "- Ty tam jedziesz i nie zdajesz sobie sprawy... Wasze pokolenie nie wie co to znaczy wojna." No tak. To prawda.

środa, 12 października 2011

"Księgarz z Kabulu" Asne Seierstad i "kaczuszka"

"Księgarz z Kabulu" to klasyka. Wiele osób, które lubi literaturę faktu polecało mi "Księgarza", więc zostawiłam go na koniec. Na tuż przed wyjazdem. To był dobry wybór, bo ramy historyczne, polityczne i ekonomiczne, które podtrzymują moją kruchą wiedzę o Afganistanie wypełniły się teraz zapachami i smrodkami, kurzem i smakiem. To jasne, że burka przechodzi zapachem właścicielki, ale czy ktoś o tym myśli spoglądając na zdjęcia? I już nigdy nie powiem, że kobieta w burce wygląda jak duch. Jest przecież tyle sygnałów jej tożsamości - jej postawa, chód, no i buty.

"Księgarz z Kabulu" to wyjątkowa książka - pierwsza od wielu lat, którą w całości przeczytałam jednego dnia, leżąc zakopana pod kołdrą i odrzucając obowiązki. Nie ma happy endu, ma za to w sobie życie. Mam wrażenie, że powiedziała mi o Afganistanie więcej niż dla mnie wielka "Modlitwa o deszcz". Nie, wróć. "Modlitwa o deszcz" powiedziała mi więcej o Afganistanie. "Księgarz z Kabulu" powiedział mi więcej o Afgańczykach.



Uderza ten brak prywatności. Jedna z bohaterek nigdy nie była "sama". Nie chodzi o samotne życie, ale o samodzielne przebywanie. Może nie licząc wyjątkowych wypraw na targ. Zakupów bez męskiego lub "burkowego" wsparcia. To tak dalekie od mojej codzienności. I to stawia pytanie, jak moja potrzebująca przestrzeni natura przystosuje się do tamtejszych warunków.

Autorka - Asne Seierstad - pisze często o kobietach w burkach - "burka". Na przykład "sapiąca burka w zaawansowanej ciąży przystanęła". Albo "trzy burki z trudem się odszukały". Najpierw mnie to zniesmaczyło, bo to tak jakby mówić o naszych kobitach "spódniczka". A potem myślę sobie: no tak - burka to właśnie to co widzi przechodzień. Jak tu traktować "zjawisko" inaczej? A a potem myślę jeszcze sobie, że w ogóle to to jest czułe, kiedy kobieta, która sama nosiła burkę, pisze "burka" o innych. Bo przecież ona wie, jak ten materiał przydusza, uciska i niszczy odbierając promienie słońca, a z nimi witaminę D. I tak sobie myślę, że Norweżka miała prawo do takiej poufałości, czy też ironicznego nietaktu. Bo pod burkami są ludzie, a kto o tym zapomina patrząc na zdjęcia powinien przeczytać "Księgarza z Kabulu". Ja już nie zapominam.

No dobrze, ale jak tam kwestia wyjazdu, panno Aleksandro?
Ha, dziękuję - dobrze. Mało nie sfiksowałam ze strachu, bo firma zamilkła i organizacja wysyłająca również. Ale co się okazało? Nie mieli Internetu. Tak. Nie mieli Internetu. Już się przyzwyczaiłam do takich informacji, ale za pierwszym razem wyobraziłam sobie siebie bez facebooka i maila na... dwa dni. Ciarki przeszły. Ok, paplę. Serio, to myślę, że to po prostu solidnie utrudnia pracę osobom przyzwyczajonym, do googlowania tego czego się nie zna lub tego co zaciekawi. Cóż. Zobaczymy.
Grunt, to fakt, że JADĘ. Przesunięcia są kosmiczne. Miałam wylecieć 17tego Października. Nie wylecę, bo dopiero w sobotę dostanę "legalne" i odpowiednio sformułowane zaproszenie, które ma się różnić od "nielegalnego" i nieodpowiednio sformułowanego, które to obecnie posiadam, a które nie dałoby mi szansy przedłużyć wizy na 6 miesięcy.
Wizy. Pierwszy raz ubiegam się o wizę. Do Maroka nie trzeba, a Tunezja - wbili nam coś do paszportów w porcie i koniec. Doceniam cud jakim jest Unia Europejska. Naprawdę. Człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego,a to jest Proszę Państwa piękne i niezwykłe zjawisko, że mamy Traktat z Schengen i jesteśmy wolni, a moi przyjaciele z Erazmusa mieszkają tylko troszkę dalej niż Mazury (Tartu, Estonia) i troszkę za Poznaniem (Niemcy) i troszkę na południe od Śląska (Modena, Włochy). Chciałabym już poznać "przyjaciół z Kabulu", ale w tej chwili CZEKANIE jest stanem dominującym.

Czekanie to stan w którym myśli skupione są tak bardzo na celu oczekiwań, że czas, który można by konstruktywnie wykorzystać po prostu płynie. Załatwiam sprawy przed wylotem. Odbieram maile związane z Afganistanem, z wyjazdem. Powinnam skończyć z magisterką, ale po raz pierwszy nie mogę się skupić na tym co muszę napisać. Nigdy nie miałam problemu z pisaniem pod presją, bo dla mnie pisanie to najlepszy odpoczynek (choć aktywny), ale tu jest inaczej. Piszę o Polskich emigrantach w Szwecji. O tym jak działają na rynku pracy. Jakie mają strategie, jak sobie radzą. Badania były jednym z najciekawszych doświadczeń na jakie się załapałam. A pisać tak ciężko, bo przytłaczają mnie góry materiału, góry pomysłów. Nieprzebrane morza interesujących artykułów, które tłumaczyłam by zacytować. "I jak tu ich teraz nie umieścić w pracy? Ale gdzie? Ale po co skoro już raz to powiedziałam? Ale ten cytat lepiej oddaje sendo koncepcji... bla bla bla" I dlatego to wszystko zwalnia.

Ulżyło mi, że nie wycofali się z mojego przyjazdu. Nie było racjonalnych pobudek, po prostu była cisza. Przez tydzień. Rozmawiałam dziś jednak z moim przyszłym szefem - pisaliśmy na skypie. Zaczęło się od zabawnego nieporozumienia. Napisał do mnie on właśnie, tyle że przez pomyłkę. Nazwał mnie ... "kaczuszką". Nie wiem, kto oryginalnie jest "kaczuszką" mojego przyszłego szefa, ale zrobiło mu się głupio. Zupełnie niepotrzebnie z resztą, bo każdy przecież się myli od czasu do czasu wysyłając nie tam gdzie trzeba maila czy inny elektroniczny pakunek. W każdym razie dzięki temu, że to on mnie zagadał, rozmowa była supernaturalna i nie czułam, że go molestuję, a zadawałam bardzo trudne pytania. Odpowiedzi mnie satysfakcjonują. ;)

W sobotę powinna mieć wszystkie dane dotyczące wylotu. Więc najpóźniej za tydzień - adios piękna polska jesieni i witaj przygodo w jesieni kabulskiej :) Oby nie było to zbyt optymistyczne, bo w tym tempie może nie zobaczę już jesieni, a wpadnę do biura wraz z kabulską zimą?

Zgodnie poleceniem miłej blogerki z "the road less traveled" - jutro upoluję "wspaniałe słońca". A narazie wyrwę kilka zdań i wrzucę do mojej magisterki.

poniedziałek, 3 października 2011

"Kobiety z Kabulu"

Pozdrowienia z Rygi! przed wyjazdem do Afganistanu postanowilismy z moim Lubym odwiedzic przyjaciolke w Estonii, a po drodze pobyc kilka dni w Rydze. Siedze sobie w hostelu i po mega zwiedzaniu, lazeniu, a nawet operze - bylismy na Madame Butterfly - czas wrzucic cos Afgowego. Mysli o tym wyjezdzie nie opuszczaja mnie nawet w czasie czilu. Nie bez znaczenia jest to co teraz czytam "Kobiety z Kabulu" Gayle Tzemach Lemmon. Na okladce dwa duchy w burkach.



Ksiazka opowiada o kobietach, ktore mimo zakazu pracy i przebywania w miescach publicznych zalozyly najpierw wlasna mala szwalnie, potem szkole szycia, a potem byl juz tylko sukces. Oczywiscie sa tez podkreslone niebezpieczenstwa na ktore sie narazaja. Sprawczosc. Determinacja. Przedciebiorczosc. Ale ksiazka, albo jest do bani przetlumaczona, albo napisana. Generalnie kiepska. Ale bardzo sie ciesze, ze to przeczytalam - wlasciwie koncze przy hostelowej herbacie. Ten kobiecy Kabul robi na mnie wrazenie. To z czym sie mierza i jak daja sobie rade. Najbardziej ruszyl mnie aspekt depresji w jaka wpadaly wyksztalcone kobiety - prawniczki, lekarki, ksiegowe, ktore nie mogly pracowac. Pol roku siedzenia w domu, bez celu. bez srodkow. ale wlasnie ten brak celu. No i deprecha. Bo fajnie jest pobyczyc sie dwa-trzy tygodnie, ale jak nagle nie mozesz wyjsc z domu... w ogole? No chyba , ze na targ w burce, ale uwazaj bo jak ci sie zsunie za nadgarstek, to mozesz oberwac... usychanie.

A w Rydze mozna pojsc do opery za 30 PLN. :) Pozdrawiam z Lotwy.