niedziela, 20 kwietnia 2014

Dubai Blues

10 minut takówką z lotniska. Napiwek dla hotelowego boya. Karta otwiera drzwi. Spokój. To znaczy na kilkanaście godzin. Zanim znów wsiądę do samolotu i polecę do Kabulu.

A teraz jest czas na herbatę i na Dubai Blues.

Dubai Blues, właściwie nie jest smutną melodią. To melodia, która daje mi miejsce na przemyślenia. Rzadki moment, kiedy nigdzie się nie śpieszę. Nic nie mogę więcej zrobić. Jest po prostu dobrze. Mogę rozkoszować się prostą przyjemnością pisania w nowym miejscu, w pokoju w którym nigdy wcześniej nie byłam i prawdopodobnie do którego nigdy nie wrócę.

Na czym polega spokój? I dlaczego z taką łatwością osiągam go na lotniskach? Może dlatego, że na lotniskach wszystko jest proste. Check-in, security check, bezcłówka - jeśli mam potrzebę, z biletem do bramki... I ten słodki, delikatny adrenalinowy smak w ustach. Wyruszam w drogę.

Będąc w Warszawie - choć byłam całkiem długo - miałam mało czasu na wszystko. Zbyt mało czasu na pracę, zbyt mało czasu na bliskich, brak czasu dla siebie. Czas na lotnisku i czas w hotelu to czas dla mnie.

I o czym myślę w tym "czasie dla mnie"? Jakie to nieprawdopodobnie uzależniające - pracować w Kabulu, prowadzić ten "mobilny tryb życia". Wiem, że ja mimo wszystko, jestem znacznie bardziej stacjonarna niż ci naprawdę mobilni ludzie, którzy są w stanie przez rok być w 20 krajach, ale i tak zdążyłam się już uzależnić. Myślę, że to na swój sposób zabawne, bo wystarczy przeczytać moje wcześniejsze wpisy na blogu, żeby zobaczyć, że życie w Kabulu wcale nie jest wisienką na torcie. Ale daje mi możliwość podróżowania i oglądania rzeczy, poznawania ludzi, których nie było by mi dane zobaczyć i poznać, gdybym nie poszła tą niezbyt łatwą kabulską ścieżką. No i praca jest super.

Jestem podekscytowana wracaniem do Kabulu. Do mojego domu. Do mojego łóżka. Do mojej pracy. I chociaż wiem, że kiedy wrócę będę znów uwięziona pomiędzy pracą a domem, z wolnym internetem, kiepskim jedzeniem, obleśnymi spojrzeniami i nieustającym poczuciem zagrożenia, to dziś - w Dubaju - mam w sercu wdzięczność za tą całą afgańską historię.

Podobno - tak mówią ci którzy wyjechali - o tym czego człowiek nauczył się w Kabulu dowiaduje się on przez 3-6 miesięcy po definitywnym wyjeździe. Że te wszystkie doświadczenia jakoś tak osiadają i można się im przyjrzeć z dystansu. Przede mną jeszcze kilka dobrych miesięcy i dużo (!) wyzwań. A potem spojrzę na to wszystko z dystansu, tak jak dziś, zapomnę o minusach i będę podekscystowana na myśl, że kiedyś znów wrócę do Kabulu.

Za jakieś 20 lat. Najwcześniej.

A całe to rozmyślanie zaczęło się od Franka Sinatry i jego piosenki.... 

1 komentarz:

  1. Może ciężko jest porównać Afganistan do Rumunii, ale u mnie jest tak właśnie z Rumunią (inne kraje, w którym mieszkałam i pracowałam nieco mniej, ale też w jakimś stopniu). Zostawiamy duża cząstkę siebie w różnych miejscach i stąd potem te nostalgiczne momenty :)

    OdpowiedzUsuń