Moje trzy lata w Afganistanie były naprawdę intensywne. Przyjechałam mając lat 24, wyjechałam mając lat 27. Pomiędzy tymi dwoma numerkami kryje się tyle... TYLE.
To nie jest tak, że wyjechałam na dobre. Wyjechałam na trochę. I nie wróciłam, bo widać jeszcze nie czas wracać do Polski. A do Kabulu wracam wczesną wiosną. Bo to skąd wracam i dokąd wyjeżdżam stało się płynne. Dom? Koncept coraz bardziej odległy.
Kiedy myślę o Afganistanie, to myślę o braku ruchu - o fizycznym cierpieniu spowodowanym tym, że nie można pójść na spacer. Jakież to małe "cierpienie" w porównaniu z prawdziwymi Cierpieniami.
Kiedy myślę o Afganistanie myślę o mojej pracy. Myślę o tym, że miałam przywilej robić rzeczy, które naprawdę miały znacznie. Nie tam, żeby ratować życie, ale przynosić małą pozytywną zmianę w różnych aspektach: mediach, edukacji rolniczej.
Kiedy myślę o Afghanistanie, zawsze jestem w samochodzie bez klimatyzacji, w korku, podczas Ramadanu, kiedy jest 40 stopni w słońcu a ja ubrana w warstwy nie mogę się napić wody.
Czasem, kiedy myślę o Afganistanie, jestem w tym szpitalu, na reanimacji, kiedy wchodzę i widzę jak moja przyjaciółka ma pomowane powietrze do płuc, Przymknięte oczy. Obecna i nie obecna. Masaż serca przez 40 minut. Wchodzę na reanimację, krzyczę na nią, że ma się ogarnąć, bo mamy razem pojechać do Dubaju. Serce zaskakuje. Znów zaczyna bić. Ale to taki cud na chwilę. Tracimy ją dwa dni później. Zator. Czy gdyby to stało się w Holandii, albo w Polsce, a nie w Kabulu - czy byłaby wciąż z nami?
Słyszę jej śmiech. Słyszę jej głos, kiedy siedzimy u mnie w domu i pijemy cole light. I słyszę jak pyta mnie - po co ma czekać na tego jedynego?
Mówiłyśmy też dużo o śmierci. Oswajanie tematu, w Kabulu, tak powszechne. Mówi o tym, że nie chciałaby być stara. Ja - wtedy - nie rozumiem tego, oczywiście, że chciałabym dożyć starości, ale nie mówię jej tego, tylko jej słucham.
Słyszę głos mojego wspólokatora, który uratował kogoś porwanego, prawie przypłacając to życiem. Nalewam mu whiskey. Czuję jej słodki, głęboki zapach.
Kiedy myślę o Afghanistanie, myślę o tym, że po raz pierwszy tak naprawdę założyłam burkę po to, żeby przygotować się do wykładów, krtóre dawałam w Danii. I o tym chłopaku, którego rodzice pochodzą spod Kandaharu, a który bym moim studentem. Myślę o tym, że kiedy go zapytałam, czy lubi Afghanistan, on odpowiedział, a właściwie prychną - ja to lubie Miami Beach, moi rodzice lubią tamto miejsce. Słuchał naszego wykładu, o ojczyźnie swoich przodków i miał wypieki na twarzy. Słuchał jakby nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. Bo pewnie - tak sobie myślę - opowieści jego rodziców to opowieści pełne nostalgii, za utraconym domem, a nasza opowieść była czymś zupełnie innym.
Chciałabym opowiadać o pięknie. O tym, że śnieg na szczytach otaczjących Kabul wygląda jak czysta magia. Ale, tamtego dnia, kiedy patrzyłam na różnorodność twarzy, na ulicach afgańskiej stolicy i myślałam, że właśnie w tych twarzach jest piękno, tamtego dnia zamknęłam moje serce. Pomyślałam, że jeśli pokocham ten kraj - jak tak wielu, których tam spotakłam - jeśli oddam mu serce, moje serce nie czeka nic dobrego. Never dare to love Afghanistan, Aleksandra - powiedziałam sobie. Afghanistan will never love you back. A żeby mówić o pięknie i czuć piękno chyba trzeba mieć choć trochę serca wypełnionego miłością. Ja... cóż.
Afganistan jest moją pasją. Moją chłodną pasją. Nie gorącą pasią. Chłodną. Tym o czym wiem i chcę wiedzieć więcej. Tym gdzie chcę angażować mój czas i robić to jak najlepiej. Tym miejscem, które chciałabym zmieniać na lepsze.
Zmieniać. No właśnie. Na lepsze. Na moje. Na świat z wolnymi mediami, miejscem gdzie ludzie jedzą odżywcze jedzenie, gdzie kobiety są traktowane jak ludzie. Tak ciężko się pogodzić, że to miejsce jest tak straszne.
To jest trochę tak. Na początku jest fascynacja i myślenie, że wcale nie jest tak źle. Ale potem. Potem zaczyna się rozumieć szczątki języka i widzi się.. Czuje się.. Rozumie się. Nie wszystko. Więcej. I własnie dlatego, że tam jest tak źle nie można tego tak po prostu zostawić.
Kiedy myślę o Afganistanie, myślę o tych wszystkich ludziach których tam spotkałam. Lokalnych i przyjezdnych. Kolorowy sznur twarzy przewija się przed moim oczami. Uśmiechy, oczy, włosy, wąsy, karnacja, zars kołnierzyka przy mundurze. Ten anomimowy młody żołnierz stojący na check poincie, na ring o steel, z karabinem na ramieniu. Jego wielkie brązowe oczy i zrastające się brwi. Młodszy niż ja. Duzo młodszy.
Wybuch. Fala uderzeniowa otwiera okno. Zaczyna się strzelanina. Ok. Atak, nie trzeba się spieszyć na 8 do biura.
Kiedy myślę o Afganistanie, myślę o jednym młodym Afgańczyku, którem pomogłam napisać jego projekt badawczy, na aplikację na studia w Japonii. Na magisterkę 2 letnią. Dostał się. Skończył z wyróżnieniem. Widziałam na facebooku jego córkę i żonę, bez hust, na zdjęciach. Uśmiechnięte. A on zaaplikował na doktorat. Pamiętam, że poprawiałam mu ten projekt, kiedy nie miałam ogrzewania i herbata zamarzała mi przy łóżku. Pamiętam, że tak okropnie mi się nie chciało, a ten projekt był naprawdę kiepsko napisany. Ale poprawiłam go. Bardzo się z tego cieszę.
Ekspackie spotaknia, imprezy, brunche w latach 2011-2013. W 2014 byłam na kilku. Wcześniej na wielu. Wielu, Wielu. W 2014 wszystko dla mnie było inaczej ze wszystkich wzglądów. 2014 nie był łatwy. A jaki będzie 2015?
Imprezy z tańczeniem, przyjaciółmi, rozmowami do białego rana. Z ludźmi do których się potem lata przez pół świata, albo raczej prowadzi, przez pół Europy.
Praca z kobietami z organizacji pozarządowych, które miały siłę ratować te kobiety, które były ofiarami przemocy. Mówić po angielsku. Znosić to, że niektórzy ekspaci traktowali je z góry ze względu na to, że nie mówiły płynnie po angielsku (świństwo!!!!). Szaliki na włosach. Jedna z nich była w ciąży. Wróciła miesiąc po porodzie.
Kiedy myślę o Afghanistanie, myślę o tym dniu, kiedy spotkałam się z moim włoskim przyjacielem w cudownym miejscu w Ligurii. Miejsce nazywa się Porto Venere i jest niedaleko La Spezia. Tamtego wieczoru, nocy własciwie, jedliśmy lody i szliśmy obejżeć jachty stojące przy pomoście. Rozawialiśmy o wszystkim. O świecie u naszych stóp. I wtedy wystrzeliły zimne ognie a ja cała się skuliłam czy nawet wylądowałam na deskach. Duck and cover. A ja naprawdę nigdy nie miałam z tego, ani treningu, ani nawet mikro-szkolenia.
Następnego dnia czerwcowe słońce zmieszane ze słonym wiatrem rozbryzgiwało białą pianę o skały. Oddychanie, aż bolało o ilości świeżego tlenu. Światło było pełne ciepłej żłółci. Obejrzeliśmy kościół który stoi niedaleko skalistego brzegu. Zobaczyłam krzyż, a na nim Chrystusa i pomyślałam, że to tak samo nic dla mnie nie znaczy jak każda inna religia. I że co to o nas świadczy, że naszym symbolem jest prawie nagi meżczyna rozpięty na krzyżu? Umierający. Umarły. Pomyślałam, że jesteśmy straszną kulurą. My, my sami.
Kiedyś w kościołach czułam się przejęta pięknem konstrucji, światłem, ciszą, pięknem. Przypominały mi, że to jest miejsce gdzie należę. Nie do wiary, nie do katolicyzmy, ale to tego wszystkiego, że one starają się reprezentować - wielkiej miłości i piękna nieogarnionego. Tamtego dnia czułam się jednak bardziej w domu, patrząc na bezkresne morze.
Dziś nie spalam się na myśleniu o symbolach, a raczej staram się skupić na tym, co za nimi stoi. Ta właśnie miłość i to właśnie nieogarnione piękno.
A teraz myślę, że tamtego dnia, w Porto Venere, zapomniałam jak kończy się ta historia o mężczyźnie rozpiętym na krzyżu. Bo ona, tak naprawdę, ma całkiem niezły happy-end.
Ale. Nie miałam o tym pisać. Miałam pisać o Afganistanie.
O kreatywności - niech będzie. W Kabulu jest bardzo ciężko być intelektualnie kreatywnym. Bo o części rzeczy nie chce się myśleć, bo są za blisko, a na inne nie ma się siły. Bo się pracuje, nie je zbyt dobrze. Bla bla. Ale. Jest coś ciekawego. Afgańskie malarstwo współczesne. Zapomniałam co to była za szkoła, która wystawiała się w ambasadzie francuskiej. W każdym razie te obrazy były STRASZNE. Nie jestem żadnym specjalistą od sztuki. Nie mam pojęcia o klasykach malarskich a co dopiero o sztuce nowoczesnej. Ale to wyglądało jak liceum. W sensie techniki. W sensie treści - to było bardzo przejmujące. Na bardzo wielu obrazach były namalowane podzielone na pół twarze. Jedna część przdstawiała tradycyją wersję - główinie kobiety - a druga, tą wersję która jest "naprawdę". I tak właśnie myśłę o Afganistanie, że może, to co ja widzę, to straszne, to jest ta jedna twarz, a tam jest schowana druga, taka dobra i piękna. Nie musze jej oglądać, nie mam takich ambicji, chciałabym tylko się dowiedzieć, że pod tym wszystkim było właśnie to moje hm... piękno.