wtorek, 22 września 2015
środa, 9 września 2015
Powrót do domu
Do mojego domu w Kabulu.
Samolot zatacza koła nad górami w kolorze kurzu. Zniża lot na oceanem kontenerów i bazą wojskową. Góra telewizyjna z przyklejonymi do zboczy glnianymi slumsami rysuje linię nieba. Dotykamy kołami ziemi. Airbus hamuje na krótkim pasie.
- Hej Mustafa - dzwonię do mojego kierowcy - właśnie przechodzę przez bramki, jesteś na parkingu?
- Tak, czekam. Dobrze Cię słyszeć Aleks - odpowiada młody głos. Zawsze kiedy mówi po angielsku wchodzi na wyższe tony niż w Pashto i brzmi prawie damsko.
Poprawiam butelkę w kieszeni płaszcza. Tym razem to rum w plastikowej butelce. Dwie dobre whiskey lecą w bagażu nadanym. Do Afganistanu można wwieść dwie butelki alkoholu. Nie "dwa litry", dwie butelki. Więc ten rum to tak - zabiorą? Albo nie zabiorą? Nie zabrali.
Wychodzą z terminalu. Jeden z wojskowych podchodzi bardzo blisko prawie krzycząc - Long time no see! - to taki trik, żeby mnie zawstydzić i zaangażować w rozmowę. Nie mrugam powieką, nie ruszam jedym mięśniem twarzy, mijam go. Słyszę salwę śmiechu - jego koledzy go wyśmiewają jak to go olałam. Mała satysfakcją uśmiecha się w sercu. Niektórzy regaują na takie rzeczy agresją. Ja nie reaguję. Agresja nie działa - przeszłam ten etap. Ignorowanie działa bardzo, bo koledzy wyśmieją go bardziej bezlitośnie niż to co ja mogłabym mu powiedzieć. Poświęcam na to kilka sekund a potem zapominam. Jedna z tych rzeczy.
Parking. Jedziemy przez miasto Mustafa pyta co u mojej rodziny - dobrze. Co u jego rodziny - dobrze. Jak bezpieczeństwo? A, dobrze. W sensie - dobrze, jak na Kabul. Był może jeden wybuch dziennie.
Piękna pogoda. Cudownie. Kabul jesienią to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
Chłopcy w niebieskich szkolnych koszulach grają w piłkę na ulicy. Sklepikarz chowa się w cieniu. Warsztat samochodowy przyjmuje nowe zlecenie. Drzewa. Drzewa urosły tyle przez te 4 lata. Zielony cień.
Powietrze przesiąknięte jest kurzem. Uliczni sprzedawcy mają na straganach flagi - nie tylko Afgańskie, ale też tą, kótrą powieszą 9 września aby pamiętać o śmiercy Masouda. Ich bohatera. Bohatera Tadżyków. Postaci której ciężko nie lubić jak sie o nim słyszy i patrzy na jego zamyślone oblicze spoglądające z murów Kabulu, aż do momentu kiedy przypominasz sobie, że to jeden z nich wszystkich. Komandor. Dowódca. Warlord.
Witam w domu moich współlokatorów. Czemu ja w ogóle wyjechałam? Przecież tu jest super.
Budzę się o piątej rano. Słońce wstając oświetla góry.
Dzięki Ci Boże, że mogłam otworzyć oczy w najpiękniejszym z miejc, w najpiękniejszym ze światów.
Muezin modli się na powitanie dnia. Winorośle oplatają drut kolczasty.
Dobrze być w domu.
Samolot zatacza koła nad górami w kolorze kurzu. Zniża lot na oceanem kontenerów i bazą wojskową. Góra telewizyjna z przyklejonymi do zboczy glnianymi slumsami rysuje linię nieba. Dotykamy kołami ziemi. Airbus hamuje na krótkim pasie.
- Hej Mustafa - dzwonię do mojego kierowcy - właśnie przechodzę przez bramki, jesteś na parkingu?
- Tak, czekam. Dobrze Cię słyszeć Aleks - odpowiada młody głos. Zawsze kiedy mówi po angielsku wchodzi na wyższe tony niż w Pashto i brzmi prawie damsko.
Poprawiam butelkę w kieszeni płaszcza. Tym razem to rum w plastikowej butelce. Dwie dobre whiskey lecą w bagażu nadanym. Do Afganistanu można wwieść dwie butelki alkoholu. Nie "dwa litry", dwie butelki. Więc ten rum to tak - zabiorą? Albo nie zabiorą? Nie zabrali.
Wychodzą z terminalu. Jeden z wojskowych podchodzi bardzo blisko prawie krzycząc - Long time no see! - to taki trik, żeby mnie zawstydzić i zaangażować w rozmowę. Nie mrugam powieką, nie ruszam jedym mięśniem twarzy, mijam go. Słyszę salwę śmiechu - jego koledzy go wyśmiewają jak to go olałam. Mała satysfakcją uśmiecha się w sercu. Niektórzy regaują na takie rzeczy agresją. Ja nie reaguję. Agresja nie działa - przeszłam ten etap. Ignorowanie działa bardzo, bo koledzy wyśmieją go bardziej bezlitośnie niż to co ja mogłabym mu powiedzieć. Poświęcam na to kilka sekund a potem zapominam. Jedna z tych rzeczy.
Parking. Jedziemy przez miasto Mustafa pyta co u mojej rodziny - dobrze. Co u jego rodziny - dobrze. Jak bezpieczeństwo? A, dobrze. W sensie - dobrze, jak na Kabul. Był może jeden wybuch dziennie.
Piękna pogoda. Cudownie. Kabul jesienią to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
Chłopcy w niebieskich szkolnych koszulach grają w piłkę na ulicy. Sklepikarz chowa się w cieniu. Warsztat samochodowy przyjmuje nowe zlecenie. Drzewa. Drzewa urosły tyle przez te 4 lata. Zielony cień.
Powietrze przesiąknięte jest kurzem. Uliczni sprzedawcy mają na straganach flagi - nie tylko Afgańskie, ale też tą, kótrą powieszą 9 września aby pamiętać o śmiercy Masouda. Ich bohatera. Bohatera Tadżyków. Postaci której ciężko nie lubić jak sie o nim słyszy i patrzy na jego zamyślone oblicze spoglądające z murów Kabulu, aż do momentu kiedy przypominasz sobie, że to jeden z nich wszystkich. Komandor. Dowódca. Warlord.
Witam w domu moich współlokatorów. Czemu ja w ogóle wyjechałam? Przecież tu jest super.
Budzę się o piątej rano. Słońce wstając oświetla góry.
Dzięki Ci Boże, że mogłam otworzyć oczy w najpiękniejszym z miejc, w najpiękniejszym ze światów.
Muezin modli się na powitanie dnia. Winorośle oplatają drut kolczasty.
Dobrze być w domu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)